Młoda kobieta stała na peronie Beauly, oczekując pociągu, który miał przyjechać dokładnie za trzy minuty. Poprawiła koka, którego związała przed wyjściem i usiadła na walizce. Obok niej stały wolne ławki, ale nawet nie chciała pomyśleć ile zarazków i odchodów latających niedaleko ptaków może się na nich znajdować. Mimowolnie przesunęła swój wzrok nieco dalej, na kasę biletową, gdzie urocza blondynka udzielała informacji jakiemuś starszemu panu, miło się przy tym uśmiechając.
- Ckliwy widok. - Syknęła pod nosem. Bolała ją głowa, chociaż była dopiero jedenasta. Szkocja źle na nią działała. Chciała wrócić do Londynu, porozmawiać z matką, pojeździć na koniach z ojcem i spotkać się z Draco. Bardzo żałowała, że Blaise nie ma chwilowo w kraju. Głównie dzięki niemu i Malfoyowi udało jej się podjąć decyzję. Powinna im podziękować.
Po Drugiej Bitwie o Hogwart, w której na szczęście nie brała udziału, wyjechała. Rok i tak zakończył się szybciej, co oznaczało, że nie trzyma jej nic w Wielkiej Brytanii. Była wolna. Przez długi czas była w szoku. Ci ludzie... Oni nie bali się zaryzykować życia dla tego Pottera. Stanęli za nim murem, chroniąc go. Wierzyli w niego. I właśnie w tamtym momencie, gdy Pansy obawiając się o swoje życie, chciała go wydać, oni wszyscy zawierzyli mu swoją przyszłość. Potem opuściła zamek, ale to uczucie nie pozwoliło odejść jej ze swojego umysłu.
Pansy Parkinson była Ślizgonką z krwi i kości. Przebiegłą, okrutną, niebaczącą na życie innych, złą. I to właśnie ten mrok pokrywał jej serce, gdy spotkała Allena Haldanea. Młodego arystokratę poznała w jednej z aptek, gdy chciała kupić jakieś mugolskie świństwo, by wreszcie skończyć to wszystko. Chciała uśmierzyć ból, nie pozbawić siebie życia... I gdyby nie Allen na pewno by tak zrobiła, ale jeszcze nie wtedy.
Szedł za nią, chociaż ona tego nie zauważyła. Gdy znalazła wreszcie jakąś zaciszną uliczkę, by z niej spokojnie się aportować, złapał ją za rękę i kazał siedzieć cicho. Pansy nie bała się, ba, nawet ta sytuacja ją śmieszyła. Była w końcu czarownicą, mogła wszystko. Ale nie przewidziała jednego. Stanęła oko w oko z groźnym czarodziejem, który zabrał jej różdżkę, którą trzymała w tylnej kieszeni torebki. W tamtej chwili odczuwała głębokie przerażenie.
I w gruncie rzeczy, gdyby nie on, Pansy nie siedziałaby teraz na stacji Beauly, obserwując kasjerkę wydającą bilety. Allen dał jej nadzieję, był jej światłem, które odpędzało mrok w jej sercu. Pokazał jej nowe smaki życia, nauczył oddychać na nowo.
Allen był lekarzem. Takim mugolskim, chociaż pochodził z rodziny czarodziejów czystej krwi. Uratował jej życie, w chwili, gdy zabrał jej silnie odurzający środek, który sprzedawany był tylko na recepty. I wtedy, jak jej powiedział, zauważył, że jest czarownicą. Pansy opanowała tylko Imperiusa i używała go do woli. Ministerstwo było w rozsypce, więc na pewno nie zwróciłoby uwagi na jakąś durną mugolkę, która sprzedała jej jeden środek bez własnej woli.
Mrok jej serca ustępował miłości, a uczucie do Draco wygasło, jakby wyblakło. Ba, nawet o nim zapomniała. Liczył się tylko Allen. Nie liczył się nikt, tylko Haldane, który był taki wspaniały, troskliwy i czuły. Kochała go całym sercem, oddając siebie całą, w zamian dostając bolesny cios, za każdym razem, gdy coś nie szło po jego myśli.
Allen może i przepraszał, błagał, aby mu wybaczyła, kupując kwiaty i zapraszając na kolacje, ale nigdy nie obiecał, że to się nie powtórzy. Katował ją prawie codziennie, a potem leczył, wylewając łzy nad każdym ciosem, który jej zadał.
Allen Haldane wcale nie był jej światłem, które musiało trwać, by nie pochłonął jej mrok. Gdyby nie Draco, gdyby nie Blaise, nigdy w życiu nie wyrwałaby się z takiego życia. Podjęła decyzję, że nigdy do niego nie wróci. Nigdy nie da zawładnąć znowu swoim życiem.
- Nigdy. - Powtórzyła cicho, gdy wsiadała do pociągu.
- Nie mam pojęcia, dlaczego przyszłaś z tym do mnie. Nie masz przyjaciół? Co z Granger, Lovegood i resztą twojego wianuszka oddanych przyjaciółek? - Zapytał, gdy skończyła płakać w jego koszulę. - Ej, tak właściwie, już drugi raz dzisiaj niszczysz mi część garderoby. Nie wypłacisz się, Weasley.
- Draco, ty dupku. - Chlipnęła cicho, odsuwając się od niego i przytulając poduszkę.
- Głowa do góry, wiewiórko. Na świecie pojawi się nowe rudowłose wiewiórątko, przez które twoja młodość się skończy, roztyjesz się, a nikt oprócz Pottera nie będzie cię chciał. - Powiedział z powagą, wyliczając na palcach zalety ciąży.
- Draco, ty dupku. - Powtórzyła, gdy wybuchnął śmiechem. Złapał ją mocno za ramiona i przyciągnął do siebie, przytulając. Może nie wyszło mu to zbyt subtelnie, ale Ginny nie zwróciła nawet na to uwagi, opierając głowę na jego ramieniu.
- Będziesz gruba, Weasley. Taka prawda. Rozstępy też cię nie ominą. I te nieprzespane noce, brudne pieluchy... Weasley, nowe perspektywy się przed tobą otwierają. - Poczuł jak się spięła, by znów nie wybuchnąć płaczem. Złapał za jej włosy i zaczął niewprawnie jeździć po nich dłonią, w górę i w dół, w górę i w dół, w uspakajającym geście. - Ale Weasley... - Zrobił przerwę na głęboki wdech, zbierając myśli - Potter cię kocha, chyba.. Dobra, na pewno cię kocha... - Dodał widząc jej mordercze spojrzenie. - Rodzina też cię nie zostawi. A Granger i Lovegood pomogą Ci z przewijaniem i brudnymi pieluchami. Świat się nie kończy, bo nie jesteś sama. - Niby przypadkiem spojrzał na jej brzuch, a potem zaśmiał się i wstał, dając jej chwilę, aby się ogarnęła. Chyba zrozumiała, co chciał jej powiedzieć i łzy mimowolnie napłynęły jej do oczu.
- Gdzie idziesz? - Zapytała, gdy skierował się w stronę drzwi. Otarła policzki, nadal wzruszona jego słowami.
- Napić się czegoś, bo takie badziewie powiedziałem, że muszę wypłukać gardło.
- Dasz radę, to tylko chwilka. Znaczy, właściwie całe twoje życie, ale się nie stresuj, stary. - Ron poklepał Harry'ego po plecach i uśmiechnął się głupkowato.
- Dzięki. - Syknął sarkastycznie, poprawiając krawat. - Nie, to nie ma sensu, zrobię z siebie idiotę. - Zaczął rozwiązywać węzeł, ale z nerwów nie mógł sobie z nim poradzić, dlatego złapał za jego kawałek i przerzucił przez głowę opierając ręce na umywalce.
- Harry, uspokój się! - Krzyknęła Hermiona, zabierając krawat, by znów go przeprasować. - To twoja czwarta próba w tym miesiącu, kiedy weźmiesz się w sobie? Ginny wiecznie czekać nie będzie.
- Serio czwarta? Stary, wstyd robisz. - Ron wyszedł z łazienki i usiadł na kanapie patrząc na Granger i Pottera, którzy przekomarzali się nawzajem. Kobieta próbowała uspokoić przyjaciela, ale bezskutecznie.
- Dobra, nie, koniec. Dzisiaj to zrobię, ale dajcie mi pozbierać myśli. - Harry zawiązał znowu krawat, obmył twarz wodą i odprowadził gości do drzwi.
- Zakład o pięć galeonów, że stchórzy? - Zapytał Weasley, gdy znaleźli się na ulicy.
- Ron! Trochę wiary w przyjaciela! - Krzyknęła Hermiona, ale potem uścisnęła jego wyciągniętą dłoń. - Umowa stoi. - Dodała ze śmiechem.
Hermiona ziewnęła dokładnie w momencie, w którym przekroczyła próg swojego mieszkania. Była strasznie zmęczona całym dniem. Praca, potem sprzątanie, zakupy, spotkanie u Harry'ego i jeszcze kolacja z Ronem. Zero chwili dla siebie. A to oznaczało długą kąpiel. Bardzo długą, najlepiej z książką i winem.
Chwilę później, gdy Austin już był pewien swoich uczuć do Annie, a Joe chciał się zemścić, Hermiona miała dość i odłożyła ten płytki romans na półeczkę obok wanny. W myślach zaczęła przeglądać płyty, które ma pod ręką, ale doszła do wniosku, że wystarczy jej chwila ciszy.
Była zmęczona i chętnie już poszłaby spać, ale wiedziała, że zasypianie w wannie nie jest z reguły dobrym pomysłem. Z książką w ręku i w świeżej pidżamie udała się do łóżka, gdzie nadal śledziła losy bohaterów, aż nie nadszedł upragniony Morfeusz, który niczym ukochany ojciec przyniósł jej spokojny sen.
Rano obudziło ją szturchanie w ramię. Potem ktoś usiadł na jej łóżku i dopiero wtedy otworzyła oczy.
- Ginny? - Zapytała cicho, przecierając powieki wierzchem dłoni. - Coś się stało?
- Jestem w ciąży. - Weasley spojrzała na nią uważnie. Hermiona nie wykazała żadnej oznaki zdziwienia ani niczego w tym rodzaju. Przyjęła to spokojnie, aż zbyt spokojnie.
- O kurczę, za dużo wina. Dobranoc, Ginny. - Granger złapała za brzeg kołdry i przykryła się nią, mrucząc coś pod nosem. - Czekaj, co jesteś?! - Krzyknęła, jakby dopiero to do niej dotarło.
- Jestem w ciąży. - Powtórzyła, wstając z łóżka. Obawiała się jej zbyt nadpobudliwych reakcji. - Będziesz ciocią. - Dodała ze śmiechem.
- Czekaj, ty i Harry... Wy... - Ruszała dziwnie palcami, jakby próbując jej coś zobrazować.
- Nie, ja i Malfoy! Oczywiście, że ja i Harry! - Krzyknęła wzburzona. Cała sytuacja ją bawiła, ale jednak jej reakcją ją irytowała. Chyba pojawiły się u niej pierwsze objawy ciąży. Oj, niedobrze!
- O matko, Ginny! Tak się cieszę! - Przytuliła ją na łóżku i gratulowała, mówiąc, jak to cudownie, że będą mieć dziecko. Ale zaraz, coś tu nie grało...
- Powiedziałaś Harry'emu? - Odsunęła się od niej i bacznie obserwowała, jakie zmiany zachodzą na jej twarzy. Szczęście, zmieszanie i ten niepokój...
- Jeszcze nie, chwilowo wiesz tylko ty i Malfoy. - Ginny zarumieniła się, odwracając wzrok.
- Jak? Dlaczego on? - Zapytała Hermiona prawie spadając z łóżka. Tyle informacji na jeden poranek, a nie było jeszcze szóstej. Dzień zapowiadał się niezwykle czarująco.
- Ty i mój braciszek byliście ostatnio zajęci sobą... - Chrząknęła znacząca, patrząc na nią wymownie, po czym kontynuowała. - Luny nie ma, a z resztą jakoś głupio tak o tym gadać, no wiesz... - Zarzuciła swoje rude włosy do tyłu i puściła jej oczko, jakby dając do zrozumienia, że ten temat nie jest porównywalny do pogody czy nowych stylów celebrytów.
- O kurczę, to się Harry zdziwi. Ale wiesz, co jest w tym najlepsze? - Hermiona złapała ją za ręce i uniosła do góry, tak, jak robiły to, gdy były w Hogwarcie.
- No nie wiem, to, że będę gruba? - Zapytała sarkastycznie Ginny.
- Nie! - Krzyknęła kręcąc głową, jak mała dziewczynka. - Będę ciocią!
Widok, który zastała w mieszkaniu, zdziwił ją. Było czysto. Naprawdę czysto. Nigdzie nie walały się ubrania, naczynia były ustawione w równiutkim rządku na suszarce, a kurze starte. Weszła do salonu, gdzie spodziewała się zobaczyć Harry'ego oglądającego poranne wiadomości. Co prawda, Potter był w salonie, ale spał. W garniturze. Kieliszek i butelka po winie stały na stoliku, tuż obok jego stóp. Na szczęście, wszystko było w nienaruszonym stanie. Spojrzała na stół, który zastawiony był jej ulubionymi potrawami kuchni włoskiej, a także świeczkami.
- Filmowy klimat, jak na oświadczyny. - Zaśmiała się pod nosem Ginny, ale potem szybko zakryła dłonią usta. To, to jej chciała powiedzieć Hermiona, gdy wychodziła z jej mieszkania. Więc to była ta wielka niespodzianka! - Harry, czas wstawać. - Dotknęła jego policzka i zdjęła okulary, które zwisały mu na połowie twarzy.
- Ginny, która godzina? - Przetarł oczy i spojrzał na swoją ukochaną. Była już ubrana, a jej rude, proste pasma spadały spokojnie prawie do pasa, tak, że dosięgały kieszeni bluzy.
- Zaraz siódma. - Zarzuciła włosy do tyłu i uśmiechnęła się słodko. - Może weźmiesz sobie dzień urlopy? Chłopaki zrozumieją, też w końcu jesteś człowiekiem i powinieneś poświęcić mi trochę czasu.
- Parkinson? - Zapytała Hermiona, gdy w portierni Ministerwstwa dostrzegła kobietę. - Co ty tutaj robisz? Podobno wyjechałaś.
- Jak widzisz, wróciłam... Granger. - Dodała, jakby samo jej nazwisko było czymś okropnym i brudnym, jak jej szlamowata krew. - Jednak nie jest dobrze, skoro nawet ty tu pracujesz. Ale mniejsza o ciebie, gdzie jest sala 418?
- Może na czwartym piętrze, mopsie? - Sarknęła Hermiona już czując odrzut do Pansy. Podobno ludzie się zmieniają, ale nie dotyczyło to tej kobiety. Chyba na zawsze pozostanie wredną jędzą.
- Phy. - Prychnęła cicho, a jej czarne włosy drasnęły ramiona Hermiony, gdy ta przechodziła obok niej, niby przypadkiem uderzając ją łokciem w bok.
- Malfoy, co ty tu robisz? Jakiś zjazd Ślizgonów czy co? - Dosłownie pięć minut później spotkała Dracona, który w czarnym garniturze i rozmierzwionych włosach zmierzał do wind. - Chwilę temu widziałam Parkinson. Teraz ty, to dość dziwne.
- O, Granger. - Udał, że wcale nie wie, że tutaj pracuje, a potem wypracowanym przez lata gestem zaczesał swoje włosy do tyłu. - Jeśli chcesz pomóc, to powiedz mi, od której będzie Potter.
- Zdaje mi się, że Harry dzisiaj nie pojawi się w pracy. - Uśmiechnęła się pod nosem, ale i tak spojrzała na niego uważnie. - Coś się stało?
- Może tak, może nie, ale sądzę, że to nie twój interes, prawda, Granger? - Stanął bardzo blisko niej, tak, że miała go na wyciągnięcie ręki.
- Mówisz o moim przyjacielu, oczywiście, że mój! - Spojrzała na niego groźnie, robiąc dwa kroki do tyłu.
- Skoro tak, to może zawołasz mi Rudego, w sumie, on też może się przydać. - Podrapał się po brodzie i minął ją rzucając tylko przez ramię, że będzie na czwartym piętrze.
Ametystowy pierścionek błyszczał na jej palcu, a Harry delikatnie głaskał jej włosy, powtarzając, jak to jest szczęśliwy i jak się cieszy. Mówił do niej i do jej brzucha, zapewniając, że będą wspaniałą rodziną.
- Harry? - Mimo iż nawet na niego nie spojrzała, to wiedziała, że on na nią patrzy. - Gdy już urodzę, chcę zrobić jedną rzecz.
- Jaką? - Zapytał, gdy ta wstała i wzięła z półki jedno ze zdjęć. Te z czasów szkolnych, gdy grali w
Quidditcha w jednej drużynie.
- Gdy postanowiłam zostać magomedykiem... Wtedy zginął Fred i czasy były inne. Nie chciałam już nikogo tracić. Ale ktoś przypomniał mi, kim naprawdę chcę być. Gdy urodzę, Harry, i oczywiście, już nasze maleństwo będzie większe, a ja dojdę do siebie, to dołączę do Harpii z Holyhead.Decyzje Ginny były światłem, które prowadziło Hermionę. To dzięki Weasley uświadomiła sobie, że strach o przyjaciół wybrał jej losy. Nigdy nie chciała być Aurorem. To nie było jej marzenie. Swoje plany odsunęła na bok, choć małymi kroczkami je realizowała. Dzisiaj rano, gdy Ginny powiedziała jej o swoich planach i ona podjęła decyzję.
- Hermionko kochana, nie rób mi tego! - Gawain wręcz klęczał przed nią, prosząc, aby zmieniła decyzje.
- Przecież nie rezygnuję! Chcę tylko zmienić oddział. - Powiedziała z nutką irytacji w głosie. Ten człowiek wyjątkowo działał jej na nerwy.
- Ale Biuro Aurorów bardzo cię potrzebuje, Hermionko! Naprawdę, jesteś tam wręcz niezbędna! - Próbował dalej, a Granger była coraz bardziej skonsternowana. Gdy Gawain zauważył, że to nic nie daje, przeszedł na atak ofensywny. - Myślisz, że taka kobieta bez wsparcia Pottera i Weaslya coś osiągnie? Nie bądź śmieszna, jesteś szlamą! Nikim niewartym w tym świecie! - Zawołał, a jego głos niósł się razem z dźwiękiem uderzenia, które wymierzyła mu Granger.
- Nigdy. Nie. Nazywaj. Mnie. Szlamą. - Podkreśliła wszystkie słowa, sycząc przez zęby. - Odchodzę, Gawain. - Wraz z trzaskiem drzwi, podjęła decyzje, że już nigdy, ale o nigdy nie pozwoli na traktowanie siebie z góry. Jest Hermioną Granger, która osiągnie wszystko sama, bez pomocy Harry'ego i Rona.
Hermiona podziwiała cudowny pierścionek Ginny. Widziała go już, ale na palcu kobiety prezentował się niebywale pięknie. Obie podjęły decyzje. Podjęła ją także Pansy Parkinson, chociaż one jeszcze o tym nie wiedziały. Dla każdej z tych kobiet ich wybór był zwrotem w życiu. Pansy i Ginny nie dostrzegały koloru tych decyzji, ale dla Hermiony Granger rysował się on kolorem ametystowym.